Sezon wspinaczkowy 2010 otwarty! Podobnie jak w ubiegłym roku, wraz z żoną Moniką i parą przyjaciół – Asią i Tomkiem, postanowiliśmy rozpocząć go we Włoszech. Każde z nas miało już mocno dosyć długiej i męczącej zimy, więc Italia, do której wiosna przychodzi nieco wcześniej, wydawała się odpowiednim miejscem. Arco, które stało się celem naszej podróży, jest niewielkim miasteczkiem w północnych Włoszech, mogącym się poszczycić ponad 50 rejonami wspinaczkowymi. Idealne miejsce na spędzenie tygodniowych wakacji wczesną wiosną, jakkolwiek nikt nie miał złudzeń, że przez jeden tydzień będziemy w stanie odwiedzić chociaż część z nich. Oczywiście nie mam prawa narzekać, bo wiem, że kiedy ja hasałem po skałach, reszta teamu CodeTwo ciężko tyrała w budzącej się z zimowego letargu Jeleniej Górze…
Do rzeczy.
Dwanaście godzin spędzonych w samochodzie nie było może najmilszą częścią naszej podróży, ale krajobraz jaki ukazał się naszym oczom, kiedy już osiągnęliśmy cel, rekompensował wszelkie cierpienia:
Fig. Krajobraz po dotarciu na miejsce.
Fig. Jedno z niewielu zdjęć, na których nie ma żadnej skały.
Cały pierwszy dzień naszego pobytu upłynął na wspinaniu. To było to, o czym marzyliśmy przez całą tę zakichaną zimę. Śliski jak polskie drogi po pierwszych opadach śniegu, wapień oferował zupełnie inny rodzaj wspinaczki aniżeli nasz rodzimy granit. Piony, połogie płyty, przewieszenia, zacięcia, karawądki, kaloryfery, techniczne krótkie drogi oraz pompujące 30 metrowe route’y – wszystko czego potrzebowaliśmy, było w naszym zasięgu.
Rejon Massone – mekka wspinania.
Żona bawi się świetnie, ale ktoś ten bałagan musi przecież posprzątać.
Niektóre z linii były tak banalne, że robiliśmy je z palcem w nosie…
Nic nie smakuje lepiej niż kostka czekolady po skończonej wspinaczce.
Pieniądze, które udało nam się uzbierać na wyjazd, wystarczyły na paliwo i kilkanaście puszek z mielonką. Na kemping niestety nie starczyło. Na szczęście udało nam się znaleźć ustronne miejsce na obrzeżach miasta.
Znalezienie odpowiedniego miejsca na rozbicie namiotu zajęło nam trochę ponad godzinę i byliśmy naprawdę zadowoleni, że coś udało się znaleźć. Woda ze strumienia, ładny widok, cisza, spokój. Wszystko było by idealnie, gdyby nie sąsiedzi.
Fig.Crazy roosters.
Piać zaczynały o drugiej w nocy i nie przestawały do momentu, kiedy przyjeżdżał gospodarz, czyli do ok. 9. Nie mogę sobie przypomnieć, kto był autorem tych słów, ale pierwszym, co usłyszałem następnego ranka, było zdanie: „Dzisiaj jemy rosół”. Cwane koguty wiedziały jednak, że mamy wystarczająco dużo jedzenia.
Następnego dnia lekkie zmęczenie dało się we znaki. Postanowiliśmy spróbować czegoś łatwiejszego.
Fig. Free solo.
Asię i Tomka przez cały dzień męczyło wspomnienie o szalonej lidze kogutów – postanowili zmienić miejsce kempingowe.
Głównym i jedynym celem wyprawy było przewspinanie jak największej liczby dróg. Jako, że to dopiero początek sezonu i forma wspinaczkowa nie porażała świetnością, wybieraliśmy stosunkowo łatwe linie.
Zrobiliśmy jednak jeden wyjątek…
Colodri – najwyższa, prawie 400m skała w Arco. Już samo oglądanie jej z dołu niejednego z nas przyprawiało o gęsią skórkę. Właśnie dlatego postanowiliśmy spróbować.
Nie mieliśmy (i nadal nie mamy) zbyt dużego doświadczenia we wspinaczce górskiej, tym bardziej było to nie lada wyzwanie.
Droga, którą postanowiliśmy zaatakować, nazywa się Renata Rossi i jej wycena to VI+. Nie jest to z pewnością wyczyn porównywalny z potrójnym saltem w tył, jednak 300 metrową drogą na własnej asekuracji nie mogę się nie pochwalić.
Fig. Pierwszy wyciąg Renaty.
Pierwsze 40 metrów nie przysporzyło większych problemów. Szczęśliwi, bo nieświadomi co ich czeka na kolejnych ośmiu wyciągach.
Fig. Na trzecim wyciągu dało się zauważyć lekkie drżenie kolan…
W tym samym czasie na dole…
Tak, pogoda była wyśmienita, więc dziewczyny, które czekały na nas u podnóża Colodri, postanowiły skorzystać z nadarzającej się okazji przypieknięcia nieco bladej po zimie skóry.
Fig. Tomek kończy spory trawers na czwartym wyciągu.
Fig. Trochę mniej szczęśliwi, ale nadal świeży
Fig. Najtrudniejszy wyciąg. Tomek prowadzi.
Fig. Stanowisko w połowie ściany.
Fig. Nareszcie top!
Planowaliśmy, że całość zajmie nam trzy, maksymalnie cztery godziny.
Optymiści…
Po trzech godzinach byliśmy w połowie drogi. Zanim osiągnęliśmy wierzchołek minęło 6h30min. Jak okazało się na górze, z drugiej strony skały wiedzie wydeptana ścieżka, którą można dotrzeć na sam szczyt. Gdybyśmy wiedzieli o tym wcześniej, może obyło by się bez pęcherzy na stopach i poobdzieranych dłoni.
Zakładam, że jak się wchodzi na taką skałę, to się nie patrzy w dół?
6,5 godz. żeby wejść do góry? Pfff, to ja na Śnieżkę w 3 wchodzę.
@michu: Na dole już byliśmy, więc nie było po co patrzeć w tym kierunku. Chociaż…co jakiś czas szacowaliśmy iloma sekundami moglibyśmy się jeszcze nacieszyć, gdyby sznurek się przerwał :)
3h? Na górę, czy na królewnę?
@martin: Haha, na górę, znaczy się w 3 godziny od Domu Śląskiego.
no to musialo byc fajnie, zajebiste skaly, widoki i gorace dziewczyny :) wszystko czego potrzeba! pozdro!
Heja
Tak sie sklada, ze od jakiegos czasu Renata Rossi hodzi mi po glowie. Mozna uzyskac od Ciebie jakies info na email?? :)
Pozdr.
Bartek
Nie ma problemu, napisze ci na priv.